Memento Mori

Z bocianiego gniazda

 

      Żem się wdrapał na bocianie gniazdo z czterech rzeczy: bo można tu samemu wypić wino, bo nikt inszy tu nie wlezie, bo już wypili wina i bo jest sucho (bo­ciany jak wiadomo wchłaniają wilgoć). To bardzo ważne, żeby pić w suchym pomieszczeniu. Bo dajmy na to Heniek Glinianka, jak wypije, to zaraz zasypia w tym rowie melioracyjnym, co to jest koło sklepu. No i powykręcał chłopa reumatyzm. Poza tym stond widać całom naszom wio­skę i jeszcze kawałek Rzygulisk. A u nas jest na co popatrzeć!

      Do Maćkowej znowu przyje­chał ten gość w krawacie, co to jak mówią płody skupuje, ale chyba rolne, se myślę, bo prze­cie jest zakaz aborcji. Na dole pod moim słupem sta­nął głupi Kulawiak, zadar nosa i patrzy na mnie. Nie patrzę na niego, bo ma w nosie bardzo brzydkie rzeczy. Pod sklepem jakiesik zamieszanie. Muszem wytenżyć wzrok, bo mi Władykowa lipka przeszkadza. Rozrosła się juha ostatnio!

      Widzę, stary Poruch coś moc­no macha renkami i laską. Musi znowu debatę robią, co by z na­szej wioski oaze agroturystycznom zrobić. Że niby u miasto­wych teraz taka moda, że lubieją się śmierdzącego powietrza nawdychać i jeszcze za to zapła­cić. Sodoma i Gomora. We łbach im się z tego dobrobytu przewra­ca. Żeby tu który był, to bym w niego gumiakiem rzucił. Tfu!

      Ze dwa roki temu nazad, to były tu takie jedne miastowe. Z namiotem przyjechały pekałesem. Najprzód, to żeśmy myśle­li, że cztery dziewuchy, bo kłaki długie miały. To Koślakowa po­zwoliła im ten namiot za chału­pą postawić, koło gnojowicy. Ale po dwóch dniach, dwie z nich zaczęły na gębach zarastać. My­śleli my, że chore jakie, a Poruch chciał nawet po doktorkę lecieć i mówił, żeby się do nich nie zbli­żać, a najlepiej przepędzić, bo zaraza może jaka z tego być. Zrobiły chłopaki naradę pod skle­pem. Narada trochę się przecią­gła, gdyż Balon sklepikarz, miał akurat nową dostawę bardzo smacznego i wcale, jak na ten gatunek, niedrogiego wina. Fakt faktem, po naradzie, mój Zenek, Stachu Zduch i kilku chłopaków, którzy jeszcze mogli chodzić, wy­jęli z płotu argumenty i przepę­dzili w jasną cholerę to tałatajstwo. Nawet namiotu nie zdąży­li zabrać.

      Później okazało się, że jeszcze coś zostawili. Wydało się, jak Aśćka Koślakowej  brzucha do­stała. Pod małym naciskiem ma­tuli przyznała się, że na noc przez okno do ich namiotu ucie­kała. Ponoć ćmili tylko papiero­sy, śmiali się i przy gitarze śpie­wali. Więcej nie pamięta. Jak żem tam później poszed zoba­czyć wizytę lokalną, znalazł żem jednego papierocha. Jak zaku­rzyłem, to aż usiadłem, takie pa­skudztwo, tfu! Chyba go ze sło­my z gnojowicy ukręciły. Najgor­sze, że wstać po tej trutce nie mogłem, bo mnie na jedną stro­nę ciągło. A jakem się dowlókł do chałupy, to myślałem, że umre. Zaraza jakaś.

      Oho, trza złazić bo bociany wracajom. Bociany jako ptaki, nie lubiejom jak kto siedzi w ich gnieź­dzie. Rozdrażniony bocian potra­fi być groźniejszy od dzika! W niedziele będzie wesele u Szczawiów, to przyjdem tu po­patrzeć i wam opowiem. To na razie. Złażem.

Z bocianiego gniazda

KANIKUŁY

 

      Witojcie! Dziś siedze na słupie elektrycznym, bo w gnieździe pałentajom sie bocianie kurduple. Bocianica ma długi dziób, dosienc więc może daleko, lepiej nie ryzykować. Na słupie bezpieczniej, bo Staszek druty we złomie sprzedoł. „Jasno jest już do samiućkiego wieczora, to po cholere komu światło" - powiedzioł. A tak, kolektywnie wspomogliśmy dalszom egzystencje naszego sklepikarza Balona. Bez naszej pomocy istnieć mógłby zaprzestać, bo obcego kapitału u niego tyle, co ślepy kot napłakoł. Poza tym gorączka teraz tako, że bez stałego uzupełniania płynów w organiźmie można by skończyć, jak jeden pan faraon, co to go na zdjęciu w gazecie widziołem.
      Babce Grzelakowej od tego upału, aż sie krew w żyłach zagotowała. Od czternastu lat wielce nieruchawa była, a teraz nawet pompke od materaca skondeś wygrzebała, nadmuchała koła w swoim wózku i Józka Piętę cały dzień wokół gnojownika ganiała „cip, cip" - wołając. Raz nawet, nie znając przepisów o ruchu drogowym, wymusiła pierwszeństwo przejazdu na kulawym Parzychu, co doprowadziło do upadku i złamania laski u poszkodowanego. Wezwany do zdarzenia, jedyny mundurowy we wiosce kolejarz Cmyć, wlepił babce pięciozłotowy mandat, który musiała uiścić w sklepie u Balona. Poszkodowanemu zaś zasądził, w trybie doraźnym za poniesione straty moralne, butelkę wina owocowego i dwa plastikowe kubki. Drugi dla siebie. Ma chłop głowę na karku. Widać, że szkoły kończył.
      A co sie rozchodzi o szkołe, to koniec roku się zbliżo i dzieciary też już luz czujom. Coraz mniej się uczom i tylko se wycieczki robiom, albo co. Wczoraj, dajmy na to, zamiast sie uczyć cały dzień po polu ganiały, jak poparzone, w dwa ognie grając, a na wieczór ognisko se zrobiły koło szkoły. Każde musiało przynieść sobie kiełbase i deske do spalenia. Nauczycielka Kożuchowa mówi, że to takie nowoczesne metody nauczania teroz wprowadzają.
      Nawet strażak Macul przyjechoł ze somsiedniej wioski do szkoły, żeby pogadanke o bezpieczeństwie zrobić. W lecie o wypadki ponoć łatwiej, niźli kiedy indziej. Mówił, żeby w lesie ognia nie kurzyć ani papierochów, bo las rośnie powoli, a pali sie szybko dosyć. A sadzić nie ma komu. Dzieciary przytakły, że rozumiom. Później od ognia przeszedł do wody i zakazał im kąpania sie w tej gliniance, co to za wioską jest. W tej samej, z którejśmy w tamtym roku utopca niewiadomego pochodzenia wyciągli. Maluchy na samo przypomnienie tego sie poryczały, a Ziutek od Popiełuchów zwymiotował nawet, kaląc odświętny mundur strażaka Macucha. Tym samym ów zakończył pogadanke i wszyscy rozeszli się do domów.
      Oho... Jadom, widze, chłopy z energetyki. Lepiej zejde, żeby sie z tych drutów nie spowiadać. Ale jeszcze tu wróce, czekajta.

Z bocianiego gniazda

IGRCE

 

      Uff... No jezdem... Już żem myśloł, że sie do tego zafajdanego (ptaki jak wiadomo fajdają na prawo i lewo bez wyraźnego powodu) gniazda nie wdrapie. Takie to wszystko po dyszczu obślizgłe, jak za przeproszeniem żona czteropalcego Bodzia, albo nawet jak on sam. Tfu! Bodzio urodził sie z wyraźnymi brakami w upalczeniu renców i nogów. Baby we wiosce godoły, że to stygmaty jakiesik, ale mnie sie wydaje, że on po prostu paluchów nie ma i tyle. Wielkie mi halo.
      Dobrze, że wzionem ze sobom do gniazda kubełko. Cały tydzień lało, jakby sie kto wzioł i uwzioł i pełno tu wody. Ino rybów patrzeć. Franca natura całkiem sfiksowała. Albo goronc, że żyły z człowieka wychodzom, albo leje, że przy oddychaniu utopić sie idzie. A oddychać trza, bo jakże to tak. Nie po bożemu. Cholewka... Z pół dnia bede te wode wyliwoł. Szczelnie budujom, gadziny.
      Z tego dyszczu to sie tylko chłopoki z drużyny Maciuli cieszyli, bo pomógł im zawody wygrać. Jak co roku w listopadzie, sołtys zorganizował przełajowy bieg sztachetowy pomiendzy okolicznymi wioskami. Głównom nagrodę ufundowała rozlewnia win owocowych i owocopodobnych z Pajdów Małych, wienc chłopoki dali ze siebie wszystko. A Józek Trutka to dał nawet wiencej i teraz trza mu część nagrody do szpitala przemycać. Dostał tyż wendke teleskopowom jako nagrode specjalnom dla najaktywniejszego, ale chłopy sie śmiejom, że zepsutom, bo nic bez niom nie widać.
      Po tym zwycięstwie caluśka wioska na drogę wyległa, żeby naszych złotych chłopców przywitać, a jak nadjechali, to tylu sie na wóz rzuciło, że go kobyła Miętusowej uciągnąć nie mogła. Cosik mi sie jednak wydaje, że bardziej interesowała ich ta nagroda, niźli sami sportowcy. Ci pomyśleli chyba tak samo, bo wszystkich fanów pogonili na zbity łeb i szyje przy pomocy klubowej sztachety. W tym całym zamieszaniu mały Zydel tak sie nieszczęśliwie na mokrym dyszlu poślizgł, że jape se rozwalił aż miło.
      Sklepikarz Balon patrzył na to wszystko i pomstował, że teraz to nagrode bedom miesiąc pić i obroty mu spadnom i tak już spadniente. "Obstrukcja gospodarcza teraz taka" - godoł - "że nawet papier toaletowy nie idzie. W wychodku każden jeden korzysta z literatury oświecenia, co to mu z lepszych czasów sie została, nie dziwota tedy, że ciemnota sie szerzy w narodzie jak dżuma jaka, albo inna franca".
      Najprzód żem pomyśloł, że gada jakby się karbidu najadł, ale jakem wieczorem załonczył telewizor, to zobaczyłem, że mamy szanse stać się karbidowym potentatem i to nawet na światowom skale, tak bardzo wzrasta w narodzie jego konsumpcja. A my nic, tylko narzekomy, zamiast patrzeć gdzie leżom grajcary. Dyć to może dźwignonć całom naszom gospodarkę i to nawet do góry! Ech, mierzi mnie, jak na te impotenty patrzę, co to je w telewizorze widzę. Jedyna nadzieja, że rozmnażać się tyż nie umiom. Pewnikiem som tak zapracowane, że telewizora nie oglondajom i nie wiedzom, że ludziska same by sobie poradziły, jakby im renke uwolnionom dać.
      Dajmy na to, u nas chłopy jak co zobaczom, od razu na nasze grunta przenoszom i biznesa robiom... A czemu? A, bo głupie nie som. Taki Heniek Socha, co do brata do miasta jeździ ełro sport oglondać, to zaczoł nawet walki w klatce organizować. A to ze Zachodu jest, a on przeniósł, czyli jak się chce, to można. Znalozł jednom chałupę przy byłym pegieerze i w klatce na półpientrze zorganizował walkę Cabana Waldemara z Witkiem Pajuchem. Po pienć złociszów bilety sprzedawoł, a chętnych było, że ho, ho. Z tym, że walka sie nie skończyła, bo dozorczyni wszystkich na cztery wiatry szmatą rozpędziła, wrzeszcząc, że błocka nanosili, jak jakie świnie. To teraz Heniek myśli, żeby do miasta na stałe wyjechać, bo tam wiencej klatek jest i wienksze możliwości biznesu. Ha! Niby chłop, a geniusz.
      No... Wode żem wyloł, to ide se cosik zjeść, bo już mnie głód ssie. Pewnie od mokrego. Muszem tylko uważać, żebym się nie poślizgł i na paje nie wyrżnoł, bo wszędzie leżom te mokre liście, psie krwie. Ostańcie z Bogiem.

Z bocianiego gniazda

ZASTĘPSTWO

 

       Dzień dobry. Dziadek prosił mnie, żebym go tu dzi­siaj zastąpił, bo ma biegunkę. Najadł sięponoćbie­dak razowca z pasztetową, którą dostał kiedyś z UNRRY i biega. Czasem to jest nawet trochę do śmiechu, jak dobiec nie zdąży, bo zaspy wysokie przed wy­chodkiem usypaliśmy z moim kuzynem Dyziem. Ja mam na imię Marcinek i już chodzę. Mam przecież 27 lat. Biegać też potrafię, jak mnie ktoś goni.

      Dyzio przyjechał do nas z rodzicami na święta Bo­żego Narodzenia i Nowy Rok, aż z Capowa. To da­leko jest... Stąd nie widać, ani nie czuć. Może to i le­piej... Ciocia Petunia przywiozła dziadkowi w prezen­cie świątecznym nową kałomarnicę czyli deskę ustę­pową, więc tak naprawdę to nie wiem czy ta dziad­ka biegunka jest szczera, czy też przeprowadza pró­by techniczno-wytrzymałościowe urządzenia, które najwyraźniej przypadło mu do serca i nie tylko.

      Tegoroczne świąteczne choinki były niestety ską­po odziane, gdyż nasz wioskowy mundurowy, kole­jarz Cmyć, zakazał wieszania na nich bombek w oba­wie ataku terrorystycznego. Sam każdą zagrodę skrupulatnie sprawdzał i bezwzględnie rekwirował wszystkie bombki, które odnalazł, celem ich późniejszego zdetonowania w sta­rym wyrobisku Raz o mało co nie aresztował starego Pilśniaka, biorąc go za Taliba, gdy ten (o własnych siłach) wczołgał się do domu po wizycie towarzyskiej u na­szego sklepikarza Balona, nieco zmęczonym i za­rośniętym będąc. Żona Pilśniaka długo musiała przekonywać Cmycia, że twarz jej męża przypomi­nać może wiele różnych rzeczy, np. odcisk bieżni­ka opony traktora w błocie, ale na pewno nie Tali­ba. Gdy poparła ją sąsiadka i jeszcze dwoje innych świadków, ustąpił, lecz bardzo niechętnie. Zapo­wiedział jeszcze na odchodnym, że będzie miał na oku całe to szemrane towarzystwo, więc lepiej niech nic nie kombinują, bo może ich internować w komórce pod schodami. Tak więc święta w wiosce upłynęły w nieco przy­gaszonej atmosferze, a jedynym ich jaśniejszym punktem był pożar u Trutków, którzy doprowadzili do zwarcia instalacji elektrycznopodobnej.

      Za to Sylwester odbył się tak huczny, że sołtys musiał wystąpić o dotację do gminy na odbudowę remizy. Profilaktycznie odpowiednio wcześniej chło­paki przeprowadzili akcję unieszkodliwienia i za­mknięcia w odosobnieniu, naszego gorliwego mun­durowego kolegi Cmycia. Bronek Zachaj zorgani­zował petardy i fajerwerki z pobliskiej niezbyt pil­nie strzeżonej hurtowni, komendant straży Gogół udostępnił remizę, a Jasiu Trutka napędził gorza­ły, zwanej od czasu pożaru zgliszczówką. Najpierw zabawa zaczęła się przy magnetofonie, ale po kilku głębszych, postanowiono odbić i przy­właszczyć sobie orkiestrę grającą na zabawie w po­bliskich Kudłach. Jak postanowiono tak zrobiono ku ogólnej uciesze i zadowo­leniu. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, ponie­waż chłopcy z orkiestry grali z taką werwą, że nogi same rwały się do tańca. Robili to co praw­da pod małą presją Gru­bego (i pijanego) Rom­ka, ale jednak... Przed samą północą musieli­śmy odeprzeć niespo­dziewany atak biesiadni­ków z Kudłów, którzy przetrzeźwiawszy nieco przybyli do nas z preten­sjami, ale była to prak­tycznie formalność. Każ­dy z nich wrócił do domu z drobnym upominkiem, dzięki czemu pani aptekarka znowu zarobi parę złotych.

      Tuż przed północą wydarzyło się jednak nieszczę­ście. Kulawy Parzych, który miał już nieźle w czubie, tak nieszczęśliwie oparł się na swojej lasce przypa­lając skręta, że wylądował w kartonie pełnym fajer­werków przygotowanych na okoliczność godziny dwu­nastej. Później nastąpił błysk i noworoczna impreza zakończyła się nieco wcześniej niż planowano.

  Zakończyła również swój żywot remiza. Dwie to­pole rosnące w pobliżu również. Nam wszystkim o dziwo nic się nie stało, chyba za przyczyną Trutkowej zgliszczówki. Po jej skonsumowaniu byliśmy giętcy jak trzciny na wietrze, więc fala uderzenio­wa nie zrobiła nam krzywdy.

      O…. Widzę, że dziadek przemyka znowu do wychodka. Kończę więc i biegnę po Dyzia. Trzeba usypać nową zaspę.

Z bocianiego gniazda

NOWINY

 

    Uff... Za stary jużem jest, żeby jak ten za przeproszeniem Tarzan wspinać sie do tego gniazda. Chyba se kiedyś drabinę podstawie. A mgła tako, że oko wykol, mało żem na drugą strone nie przelecioł. Nic nie widoć. Chyba bez te mgłe, bo okulary wzionem ze sobą.
      Wszystkie pod sklepem godajom, że Łunja Ełropejsko lizie do nos, to żem chcioł ją zobaczyć, a tu masz. Jeszcze skończy sie tak, że nas we śnie zaskoczy i dopiroj bedzie. A bo to wiadomo co to za franca jest? Jeszcze jaki szkorbut przywlecze ze sobom, albo inną cholere. Sklepikarz Balon godoł, że jak już przylizie, to tak nas za dupe chyci, że ani zipniem. Pół wioski już spakowało swój dobytek, żeby wiać w razie czego. Słyszoł, że podobno banany za krzywe jadomy i ogórki koślawe i że łona to zmieni i bedzie w końcu wszystko, jak sie należy. Mówił, że przyjadom tu takie jedne, bedom sie szwendać po zagrodach i kary wlepiać, jak im co pasować nie bedzie. Krowy ponoć mają umyte być jak ludzie i to bez cały tydzień (to se pewnie z palucha wyssał, bo ludzie umyte są jeno w niedziele), bydło trza karmić, a psa na ten przykład nie wolno bedzie na drucie u budy trzymać. Panienko przenajświętsza! Przecie nikt tego druta do prondu nie wtyko, a i zwierze czuje sie wtedy bardziej ze swojom zagrodą związane.
      W mleczarni tyż panika, bo słyszeli w telewizorze, że do nich tyż mają zaglondać. Bedom ponoć ze zdjęciem jakiegoś Dżeksona jeździć, żeby kolor mleka porównywać, czy jest dostatecznie białe. Tfu!!! Widzi mi sie, że nic dobrego z tego nie bedzie. Jedyna nadzieja w tym, że mgła nie puści i nas nie zauważom. Jakby jednak zauważyli, to każden jeden ma już naszykowane kontrargumenty do dyskusji. Co prowda płoty trochę dziurami bez to świecom, ale kto by sie tym przejmowoł jak o dobro wioski idzie. Oho... Kropielakowa chyba znowu kapuśniak na świńskich uszach gotować bedzie, bo kwik straszny z jej chlewika słychać. Aż mi ślinka pociekła... No i żem sie opluł, a niech to!
      Do starego Porucha brat z Hameryki przylecioł. Ten som, co czterdziści lat temu grajcarów pojechoł tam szukać, ale chyba za wiele nie znaloz, bo stać go było tylko na miejsce stojące w samolocie. Dobrze, że o lasce chodzi, to mioł sie czym podpierać. Trochę kłopotu było tyż, żeby go z lotniska przywieźć. Stary Poruch chcioł sie pokazać i wynajoł Mietka Miętusa, co to swojom furmankom czasem na taryfie dorabia. Od kiedy jednak każdo taryfa ma obowiązek kase fiskalnom posiadać, Mietek musi prond do tej kasy z chałupy ciągnąć kablem. Niestety kabla kupił tylko dwa kilometry tak, że do lotniska nijak nie mógł dojechać, bo kabel okazał się za krótki. Dopiero jak chłopy dosztukowały trochę tego energetycznego, co go na prędce z pola wykopali, mogli pojechać dalej. Najważniejsze, że zdonżyli na czas i zdrentwiały od lotu brat Porucha zajechał do wioski jak jaki Pan. A co! Niech se ludziska nie myślom, że on byle kto.
      Coś ta mgła puścić nie chce... Chyba zleze już i pójde wyznaczyć w chałupie dyżury na noc, bo gdyby ta Łunja sie jednak pokazała, to trza być przygotowanym. Wy też idźta sie lepiej szykujta. Z Bogiem.

Z bocianiego gniazda

WRESZCIE W ŁUNII

 

      Mateczko przenajświętsza! Jak tu cudnie! Jak tu piknie! A jakie gniazdo... Aż dech zapira... Błyszczy się, jak za przeproszeniem psu jajca... I to wszystko się tak bez noc wyrychtowało... Kruca fuks.
      Dziś pirszy maja, to żem chcioł flagę naszom państwowom wywiesić, ale czerwone jakosik zblakło, juha. Albo się sprało. Ale niech wisi... Jakby jako kontrol skądeś przylizła to zobaczy że wisi. A nie wiada skąd przyliźć może. A jakby jakisik dalton przechodził, to i tak nie odróżni.
      Muszem przyznoć, że ci z telewizora nie kłamali. Ładniej się jakosik porobiło... I prościej... Pirsza to stara Grzelakowa zobaczyła z samiućkiego rana, jak ogórka z beczki na śniadanie wyciąc chcioła. Prosty, jak za przeproszeniem drut był. Pozostałe tyż. Później ucieszył się Kulawiak, co to zawsze o lasce do gminy w ważnych sprawach kuśtyko. Okazało się, że droga do gminy tyż się wyprostowała i krótszo jest tyroz ze trzy kilometry. Przedłuży to zapewne żywotność jego laski, a i jego samego chyba tyż, gdyż na astmę cierpiącym jest i często w drodze zadyszki dostowoł. Ale najbardziej to się ucieszył nasz sklepikarz Balon, że w końcu nie będzie już krzywych ryjów. Z tej radości to aż wino gratisowe sobie postawił i wypił.       Po południu Tolek od Szczepanowej jakiegosik przybłędę złapoł, co z ich gnojowicy słomę wyciągoł. Po krótkim, acz intensywnym przesłuchaniu, przybłęda przyznoł się, że ino chcioł skrenta se zrobić do palenia. Ponoć cygarety teraz takie drogie, że na paczkę trza ze cztery dni zasuwać. I to na te bez filtra. I jak tu było nie wierzyć, że będzie nam lepiej... Przeca tyroz przed naszom wioskom dopiroj możliwości biznesowe zaistnieją! Gnojowic u nas ile dusza zapragnie i ciągle nowe powstają! Ludzie cygarety ćmić muszom, wienc to będzie złoty interes. Zoboczycie, że niedługo przed każdom chałupom bedzie stała nowa furmanka. Kazek od Maśloków powiedzioł, że se kupi takom ze szyberdachem nawet.  I już mu wszystkie chłopoki zazdroszczom, bo od dziewuch opędzić się nie może.
      Jedynym niezadowolonym we wiosce okazoł się pszczelarz Bartłomiej, gdy dzieciary odkryły, że naszom rzeczkom zamiast wody miód płynie. No, ale cóż.  Wszystkim dogodzić się nie do. Zawsze znajdzie się jakisik element, co to mu nic nie pasuje. Musim się poważnie zastanowić czy go na cztery wiatry nie przegonić, bo jakosik nie pasuje do naszego nowego krajobrazu.
      Tyle dobra sie wydarzyło i to tylko w pirszy dzień, że aż strach pomyśleć co bedzie dalej. Ale o tym to wom jeszcze napisze, a teroz to muszem lecieć,  bo bedziem radzić co zrobić z Bartłomiejem. Bywajcie.

Z bocianiego gniazda

SAFARI

 

      Uff....Witojcie. Przez całe lato nie mogłem nic do was napisać, bo chyba od tego dyszczu tyle się, zaraza, tych bocianów nalęgło, że nijak wleźć do gniazda nie było można, jak pleśni jakiej.
      Ale już wylatują... Kilka ostatnich Franek Kropielaków gumiakiem pospieszył, co by opóźnienia w przylocie do Afryki nie miały. W końcu to trasa międzynarodowa i spóźniać się nie wypada. Niech se odmienne ludy nie myślom, że komunikacja u nas pod zdechłym psem istnieje. Bo nie istnieje. Poza tym gdyby gupie bociany prawa fizyki znoły to by wiedzioły, że bez dziobów mniej opływowym sie jest i dłużej sie leci i wyleciołyby już w maju. A dlaczego bez dziobów, to już wom godom.
      Otóż nasz znany wioskowy biznesmen Paluch (ten sam co to sie na naszych wioskowych naturalnych nawozach „Samo zdrowie" dorobił) był w Afryce na wycieczce tego lata. Atrakcji, godoł, co nie miara było zaplanowane, a najwienkszom miało być safari. To takie ichnie, tubylcze polowanie jest jak się później okazało, bo najsamprzód to nikt nie wiedzioł, ki diabeł to jest. No wienc z samiućkiego ranka (o zgrozo, oni nie mają litości lub nie znają słowa kac) tubylcze przewodniki zgromadziły całom chwiejącą się jeszcze, chyba od zmiany czasu, wycieczkę przed hotelem w celu udania się na wyprawę. Jeden z półnagich (tfu!) przewodników, zwany później przez naszych półprzewodnikiem, wyklarowoł naszej pomiętej jeszcze ciut wizualnie wycieczce, że udadzom się właśnie zaroz na polowanie na grubego i wielce niebezpiecznego zwierza tubylczego. Po krótkim instruktarzu z zakresu przepisów BHP polowania, zaczoł z miłym uśmiechem rozdawać wszystkim zgromadzonym aparaty fotograficzne. Poruszenie wielkie wśród naszej ekipy zapanowało na taką potwarz i lekceważenie. Każden jeden w kłusowaniu od lat zaprawiony wiedzioł, że aparatem fotograficznym nijak żadnego zwierza upolować się nie da, a szczególnie groźnego tubylczego. Drwienie z naszej wycieczki skończyło się dla półprzewodników wizytą w pobliskim ośrodku zdrowia, a dla naszych wcześniejszym zakończeniem wycieczki i tym samym rezygnacją z safari.
      Po powrocie do naszej wioski całe towarzystwo, bardzo sfrustrowane, postanowiło przenieść ideje afrykańskiego polowania na nasze rodzime grunta. Pokrzepiwszy się nieco u naszego (chwała Bogu wcześnie zaczynającego pracę) sklepikarza Balona ruszyli, tym razem solidnie uzbrojeni, z zamiarem wybicia co do nogi wszystkich groźnych bestji zagrażających naszej wiosce. Plan był pioruńsko ambitny, gdyż koło naszej wioski zwierza jest tyle, co ślepy kot napłakoł. Wszystko żeśmy wybili już dawno, nawet na kilka pokoleń wprzód.
      W tym samym czasie Poruchowa, w swojej babskiej nieświadomości, wypędziła na pegeerowskie pole cały swój dobytek zwany potocznie krowami, aby mu kilka kilogramów na państwowym pastwisku przybyło. I to był błąd... Nasi spragnieni krwi myśliwi (mając już nieźle w czubie dzięki zakupom uczynionym u Balona) szybko i skutecznie rozprawili się z nagle napotkanym stadem. Po pamiątkowym obdarciu zdobyczy ze skór i odcięciu rogów, które ponoć wielce skutecznym afrodyzjakiem są, wrócili z tryumfalnym śpiewem na ustach do wioski. Po drodze dostało się tyż i bocianom, co afrykańskie pochodzenie majom. Staszek Łąka tak się w polowaniu rozpędził, że wloz do gniazda i śpiącym bocianom dzioby poucinoł i jako trofea se, juha, przywłaszczył. Dostoł za to mandat od naszego mundurowego, kolejarza Cmycia, w wysokości pięćdziesięciu złotych z natychmiastowym zrealizowaniem u Balona, bo boćki ponoć pod ochroną są. Ładno mi ochrona... Bidna Poruchowa do dziś dnia otrząść się po tej przygodzie nie może. Tiki ma jakiesik i drze się po nocach juha, że usnąć nie idzie.
      Oho... Widzę, że Staszek Łąka zbliżo się podejrzanie chwiejnie... Lepiej zleze, bo nos czerwony od zimna mom... Ostańta z Bogiem i uważajta gdzie włazicie i siadocie, co byśmy się tu jeszcze nieroz zobaczyli...

Z bocianiego gniazda

SEN

 

    Antymałpa ze złośliwym uśmiechem w oczach, z nieopisaną radością na swojej antymałpiej gębie, nacisnęła przycisk anihilatora. Obłok gorącej pary i swąd spalonego ciała powiedział mi, że stojącego obok starego Kulawiaka już nie ma... Nie musiałem nawet odwracać głowy, żeby przekonać się o tym naocznie. W stanie śmiertelnego zagrożenia, wszystkie moje zmysły stały się tak hiperczułe, że przez spoconą ze strachu skórę odczułem jego ostatnie tchnienie. Antymałpa radośnie fiknęła koziołka. Koziołek zszedł był.
      Musiałem coś zrobić, jakoś zareagować, coś powiedzieć! "Zajęczałem". Czułem to. Strach trzymał mnie w swoich objęciach żelaznymi obcęgami, a ja stawałem się coraz bardziej malutkim, leśnym szarakiem. Antymałpa potrząsnęła koziołkiem jak starą, bezwładną szmacianą lalką i znudzona brakiem reakcji, zaczęła obierać ze skórki banana, podpierając się na anihilatorze.
      W desperackim akcie rozpaczy, z szybkością kobry, wyrzuciłem ramiona do przodu, chwytając niczym w imadła kępy brązowej sierści. Obrazy całego życia przemknęły mi przed oczami potęgując stalowy uchwyt. Ciemność wypełniła całą moją jaźń, gdy zadawałem cios głową w zaskoczony kompletnie, roześmiany czerep. Świat zawirował i usunął mi się spod stóp. Nie zwolniłem uścisku, przygniatając swoją masą bezkształtne futro. Tumany pyłu wzniecone przez dwa tarzające się w konwulsjach i trzymające się w śmiertelnym uścisku ciała, zapierały dech i raniły krtań. Poczułem słodki smak krwi sączący się z kącików moich ust i trzymając głowę nieludzia, skręciłem nią z całych, uciekających błyskawicznie sił. Usłyszałem głuchy trzask i otworzyłem oczy. Antymałpa jadła banana podpierając się na anihilatorze.

      Ło Boże!... Ludziska, nie uwierzyta. Alem sen mioł!... Dyć takich to i pewnie nawet sołtysy, juha, nie mają, ani kolejorz Cmyć, co to nie z jednego dworca chleb jodł. Bym wom łopowiedzioł, ale taki sfiksowany, że najpierwej musielibyśta jakie szkoły pokończyć, żeby se w swoim rozumie to pojońć. Prowde godała staro, żeby sie na noc kapuśniakiem nie obżerać. Ale jak tu się nie obżerać, jak te świńskie uszy tak wystawają z gorczka, że ślina, aż sie sama w gembie zbiero.
      Grzelakowo staro, lunatykujonc w nocy z nożem, do chlewa zawendrowała i pozbawiła aparatów słuchu dwa swoje tuczniki ulubione. Jak sie łobudziła, to tak zmarkotniała z tego co narobiła, że nom uszy te łoddoła. No to staro, szybko na jesiennej, dobrze udeptanej kapuście zupe jak ta lala urychtowała. Może jest i łona cienżkostrawno, ale wole trawić cienżko niźli wcale.
      Stary Poruch tyż już bez płot wyniuchoł naszom smakowitość kulinarnom i zapowiedziol się na łobiod z wizytom towarzyskom. Łajza jedno. Hmm... Ciekawość, czy Poruch mo sierść... Co jo godom? Fiksuje, czy co?
      No, trza się zbieroć, co by u Balona przed obiadem dokonać zakupu podobno wyjontkowo smacznego, jak na swojom cene, nowego wina apetycznego. Musze sie pośpieszyć, bo u nas we wiosce naród bardzo łasy jest na wszelkie delikatesy i zabraknonć może zanim dojde, a bez napitki, to kapuśniaku i Porucha naroz, już na pewno nie strawie. Po drodze zerkne do Kulawiaka, bo jakosik mi tak po głowie chodzi, juha, nie wiedzieć czemu. Trzymta się ludziska.
      Oho... Poruch już lizie, gadzina jedna.
      Antymałpa wykrzywiła usta w szerokim uśmiechu...

Z bocianiego gniazda

FUROLOTY WE WSI

 

       Witojcie! Siedzem se w gnieździe, które jeszcze kilka dni temu nazad, miało być wieżom nawigacyjnom dla naszego wioskowego tabora furolotowego. A tak, nie mylita sie, dobrze czytata, furolotowego. Rzecz sie miała tak:
      Do Odyńców przybył jakisik ichni krewniok; pociotek, czy inna psia krew. Odyńce chodziły dumne jak pawie, bo spode stolicy przyloz, a w kulturze wielkomiejskiej i manierach tak oczaskany, jak za przeproszeniem świnia w błocie. A mondry jaki i inteligentny, że ho ho! Odyńcowa godała, że trzy fakultety mo, ale głupia Baśka, co to się pęta po wiosce bez składu i ładu, widziała ponoć bez okno jak gacie zmienioł, że jednego fakulteta mo i to mocno naciągniętego i nadgryzionego zębem czasu. No, ale ona głupia przecie, to kto by jej wierzył. Rysio, bo tak nazywany był z imienia, przyloz do nos biznesa lotniczego robić. Sam ponoć bardzo w tym fachu obeznany, mioł wszystko w małym paluchu, ale nie wiedzieć w którym, bo wszystkie mioł jakiesik koślawe i opuchłe. Jako pilot był na pewno najbardziej doświadczony z całej naszej okolicy, bo cztery razy stał przy samolocie, a widzioł ich chyba ze czterdzieści. Nie ma co godać, kfalifikacje mioł. Nie wiedzieć tylko czemu przyloz do nas polem, a nie przyjechoł choćby pekałesem. Rękawy swojego białego, nałkowego fartucha tyż mioł jakosik dziwnie zawiązane z tyłu, ale tako widać tera moda w stolicy stoji.
      Tak więc Ryśku zwołoł w remizie zebranie wszystkich chłopów, co to kunia i fure majom i przedstawił im swojego biznes plana. Rozchodziło sie o to, że chce roztworzyć pirszy na świecie gminny port lotniczy dla furolotów z wykorzystaniem ludności tubylczej, jako kadry roboczej wyszszego szczebla. Port pierwej o zasięgu gminnym, a późni może nawet i powiatowym! Po tym oświadczeniu ogłosił nabór kandydatów na pilotów. Samemu, jak godoł, lepiej co prawda latało mu się na furach w łogiery zaprzęgniętych, gdyż łogiery ster lepiej uchwytny majom i bardziej poręczny, ale kobyły tyż łod bidy mogą być.
      Chłopy oniemiały jakby nie mioły języków w gembach, a języka nie mioł przecie jeno stary Tchyl. Gdy jednak do wszystkich dotarło, jako wielko i przyszłościowo szansa nastąpić może, wszystkie jak jeden na kurs pilotażu sie zapisały. Na kilka nieśmiałych głosów obawy co do latalności kuni, Ryśku łodpowiedzioł, że potrafi wznieść w powietrze wszystko, co ino nie jest przylepione do ziemi, dajmy na to lepikiem. Nawet wychodek. Kunia z wozem tyż o ile wóz nie jest zbytnio kanciasty, a kuń, juha, wystarczająco opływowy. Cechy te mioła wykazać tak zwana próba wodna, czyli inaczy próba przedostania sie furolota na drugi brzeg rzeki, w miejscu najgłębszym i pełnym wirów, które jak powiedzioł, przypominać mioły turbulencje powietrzne. Jeśli fura przepłynie szczęśliwie bez rzeke, godoł, to i polecieć musi. Innej rady ni mo. Takie som prawa natury. O takich prawach to sie kiedyś kulawy Poruch przekonoł som, próbujonc wzrokiem powstrzymać spadające drzewo. Jak niemota pode drwali kiedyś podlaz co las wycinali, a że słabego wzroku jest, to nie doł rady i mu jeno kulasa połamało i tyle. Penta sie teraz jak pies z kulawom nogom.
      Tak wienc, po ustaleniu miejsca kursu i próby wodnej, wszystkie pojechały nad brzeg rzeki. Każden jeden chcioł pirszy być, więc powstało przy okazji we wiosce kilka szkód materialnymi zwanych. Kto by jednak na to patrzał, jak historja sie tworzy. Na brzegu tyż ze sobom do ładu dojść nie mogli, pchając sie jeden bez drugiego do wody, aż sie kunie powściekały i gyźć sie zaczęły. Miętusowa kobyła przegryzła nawet na pół nową, piętnastoletnią laskę Porucha, któren sie tam zaplontoł.
      W tym całym tumulcie Józek od Gnatów pirszy do wody wjechoł i od razu wpad w turbulencje. Po nim zaroz wjechoł Parzych, ale łokazało sie, że mo chyba za mało opływowego kunia, albo zbyt kanciastom fure, bo tyż już nie wyjechoł. Fiasko pierszych prób ostudziło nieco zapał reszty kandydatów. Zwrócili sie grzecznie do instruktora Rysia w celu uzyskania wyjaśnień. Stasiu Monczka pobieg nawet do pobliskiego płotu w celu wyrwania jednego fakulteta, alby wyjaśnienia były bardziej dogłębne, że tak powiem, ale po ostatniej zabawie żadnego nie było. Dzięki temu nie doszło do nałkowej konfrontacji między łoboma.
      Kiedy chłopy doszły do wniosku, że przecie i tak można wszystko wyjaśnić se ręcznie, nad brzeg pędem zajechała taksówka z czerwonym krzyżem. Miły pan doktor, nałk chyba, oznajmił, że Rysio jako wybitny ekspert i specjalista, potrzebny jest pilnie w porcie lotniczym w Tworkach, w celu zapobieżenia kryzysowej sytułacji. Założył zezującemu niepewnie Rysiowi nałkowy fartuch i pojechali. Rysio zdążył jeszcze krzyknąć, żeby nie zaprzestawać prób, bo jak wróci, to łobleje kogo na egzaminie i tyle z tego bedzie.
      Karetka łodjechała tak szybko, że żoden z kamieni nie doł rady jej dosienc...