Memento Mori

I

      Pyłek. Nazywam się Pyłek.  Jan Pyłek i bardzo chciałbym nosić kamizelkę. To co, że mam zgrubienie? Maślanka nie ma nosa, bo mu pies odjadł i może. Wszyscy sąsiedzi mówią, że ładnie bym wyglądał w kamizelce, nawet bez rękawów. Moje hobby? Bardzo lubię przyczepiać do siebie różne rzeczy i posuwać się po mieszkaniu. Potrafię posuwać się do przodu z opuszczonymi rękoma. Później, gdy dosunę już do ściany, odsuwam się od niej, czyli posuwam do tyłu i robię nagły zwrot w lewo, albo w prawo, szybko posuwając się bokiem. Też bardzo lubię wyjść sobie na miasto i chodzić za łysymi ludźmi. To jest tak: Wychodzę z mieszkania zamknąwszy je na klucz i idę chodnikiem, aż do napotkania kogoś łysego. Wtedy robię zwrot i idę za nim, aż zniknie w jakimś zamykanym pomieszczeniu np. samochodzie. Z moich spostrzeżeń mogę powiedzieć, że łysi ludzie należą do najbardziej nerwowych na całej planecie. Mogą być niebezpieczni i lepiej ich nie drażnić. Żeby tego nie robić, zawsze staram się wykonywać takie same ruchy jak oni, w bezpiecznej od nich odległości. Idą- ja też. Stają- ja też. Odwracają się- ja też. Badam również wrażliwość łysych ludzi na dźwięk. Aby przeprowadzić to doświadczenie, muszę chodzić bardzo blisko za łysymi ludźmi. Czasem do nich syczę. Odwracają się dość szybko, co oznacza, że fale dźwiękowe docierają do nich szybciej, niż do ludzi z włosami. Poza tym, fale wchłaniają się do ich głowy również przez łysą skórę. Na pewno. Czasami (jak nie zdążę się odwrócić) krzyczą na mnie. Wtedy wyciągam moją sztuczną szczękę i chcę im dać w prezencie, ale nie chcą brać i plują. Wniosek z tego taki, że łysy człowiek bardziej się poci i musi nadmiar potu wypluwać. Jestem człowiekiem z fantazją. Tak mówią. Mówią, że mógłbym zostać pilotem, jak bym chciał.

       Ostatnio wydusiłem wszystkie rybki w fontannie na Placu Zbawiciela. Bardzo się przestraszyłem, bo o mało co nie udusiłem dziecka, co w fontannie pieniążki zbierało. Później kilku mężczyzn (ludzi) chciało się ze mną ścigać, ale wygrałem. Chyba. Nigdzie nie zauważyłem linii mety. Może przeoczyłem. Nagrodę diabli wzięli. Byłem niepocieszony do momentu, gdy zobaczyłem mleczny bar. Wszedłem tam i wypiłem kefir jednej staruszce. Staruszki mają to do siebie, że można im wypić kefir. Pani w białym fartuchu, gdy to zobaczyła, rzuciła do mnie szmatę, ale nie wziąłem, bo mam już jedną w domu. Są dobrzy ludzie na świecie. Kiedyś włożyłem na głowę kapustę. Znajomi radzili mi, abym raczej założył kalafiora. Niestety nie posłuchałem ich i miałem za swoje. Wszyscy ludzie (mężczyźni i kobiety) na ulicy, śmiali się ze mnie, a jeden człowiek to nawet wjechał na chodnik samochodem i przejechał drugiego człowieka. Przyrzeczenie: Już zawsze będę słuchał życzliwych znajomych.

      Czy umiem jeździć? Jasne! Umiem jeździć autobusem trzy przystanki i tramwajem dwa przystanki. Ale przeważnie chodzę, bo można spotkać więcej łysych ludzi. Gdy ostatnio szedłem, zobaczyłem kobietę, która dźwigała ciężkie reklamówki z zakupami. Kobieta miała w uszach watę!... Genialne! To świetne miejsce do przenoszenia waty ze sklepu do domu, gdy się ma zajęte ręce. Kobiety to bardzo mądrzy ludzie. Nazajutrz postanowiłem wykorzystać ten pomysł. Poszedłem do sklepu i kupiłem porzeczki, które wepchnąłem sobie do uszu. Nawet sporo się ich zmieściło. Aby nie wracać z pustymi rękoma, wziąłem po drodze dwa kamienie. Eksperyment się powiódł, chociaż miałem trochę kłopotów z wydłubaniem wszystkich porzeczek z powrotem. Ale był to pierwszy raz i nie miałem jeszcze doświadczenia. Pomogłem sobie cyrklem. Raz się ukłułem, a później chyba z zimna parę dni nie słyszałem na prawe ucho. Wniosek: Trzeba uważać na warunki atmosferyczne.

      Bardzo nie lubię jak słońce świeci mi prosto w oczy. Dlatego, gdy wychodzę z domu, staram się mieć je zawsze za plecami. Czasem jest z tym wielki kłopot. Przez cztery dni nie mogłem dojść do apteki po bandaż, bo musiałbym iść pod słońce. Wychodziłem, odwracałem się i szedłem w przeciwną stronę, ale tam nie było apteki. Gdy słońce się przesunęło, robiłem zwrot i wracałem, ale apteka była już zamknięta. Później zapomniałem o bandażu.

      Niedawno usłyszałem bardzo ładne słowo: Beton. Postanowiłem, że nie zapomnę go do końca życia. Powiedzenie, że każdy kij ma dwa końce jest niesłuszne. Kiedy kij trzyma się w dłoni, to z jednej strony faktycznie kij ma koniec, ale z drugiej jest połączony z ręką, czyli jakby przechodząc przez ciało, kończy się drugą ręką, albo którąś z nóg. Jest wiele „prawd”, które trzeba sprostować. Nie lubię mówić do głuchych ludzi. Nie dość, że nie słyszą, to jeszcze plączą się pod nogami. Głusi ludzie nie słyszą, bo mają uszy w środku zarośnięte błoną. Na pewno. Kiedyś jednemu chciałem pomóc i przebić te błony cyrklem, ale mi się wyszarpał. Nie, to nie. Jak ktoś jest głupi, to nic na to nie poradzisz. We wtorek, gdy spacerowałem nad rzeką, zobaczyłem spływającego pod wodą kota. Biedak obijał się o kamienie zupełnie bezwładny. Pewnie nie mógł upolować żadnego planktonu i osłabł z głodu. Postanowiłem zaopiekować się tym gatunkiem i poszedłem do sklepu zoologicznego z zamiarem dokonania zakupu. Gdy poprosiłem o jednego podwodnego kota, sprzedawca zaczął coś kręcić i udawać, że nie wie o co chodzi. Pewnie jest to rzadki gatunek i trzyma je tylko dla znajomych. Świnia. Całe szczęście, że wracając do domu zauważyłem jednego kota przy śmietniku. Po krótkiej walce, zabrałem dziką bestię do mieszkania. Napuściłem do wanny wodę i włożyłem kota do jego naturalnego środowiska. Niestety, po chwili szamotaniny kot osiadł na dnie i nie chciał pływać. Postanowiłem dać mu czas na oswojenie się i poszedłem spać. Nazajutrz rano, pobiegłem sprawdzić, ale kot dalej siedział na dnie niemrawy. Gdy go wyciągnąłem, stwierdziłem zgon. Wniosek: Podwodne koty nie mogą żyć w zamkniętych zbiornikach wodnych typu wanna, jezioro, czy staw, tylko w przepływowych, typu rzeka lub strumień. Z braku możliwości zainstalowania w domu rzeki, zrezygnowałem z hodowli podwodnych kotów.

      „Zadupie”, to dobre określenie miejsca w którym mieszkam. Mam oczywiście na myśli planetę. Dobrze jednak, że istnieją planety, bo ciężko by się mieszkało zawiśniętym bezwładnie w przestrzeni kosmicznej. Przestrzeń kosmiczna jest dobra do zawisania, a nie do mieszkania.

      Kiedyś dziadek powiedział mi, żeby nie żartować z kosmosu, bo można napytać sobie biedy. No i sobie napytał. Teraz leży zakopany w planecie. W ogóle, starzy ludzie dziwaczeją z wiekiem. Dziecinnieją i mają same głupoty w głowach. Ile razy przychodziłem do dziadka na cmentarz, ten zawsze bawił się ze mną w chowanego. Podobno założyli jakąś podziemną organizację z innymi mieszkańcami cmentarza. Nic dziwnego, że nigdy żadnego nie mogłem spotkać. Pomyślałem, że taka organizacja może być bardzo niebezpieczna i zadzwoniłem w tej sprawie do Ratusza. Jakiś nieuprzejmy człowiek nakrzyczał na mnie, nazwał idiotą i zakazał więcej dzwonić. Pewnie jest z nimi w zmowie. Źle się dzieje, nasze miasto robi się coraz bardziej niebezpieczne. Planowałem zadzwonić w tej sprawie do samego prezydenta, ale zapomniałem.

      Bardzo nie lubię gapiostwa. Widziałem jak ostatnio jeden gapcio wjechał samochodem na przystanek pełen ludzi. Musiał ich nieźle wystraszyć, bo kilkoro z nich leżało później całkiem nieruchomo. W dzisiejszych czasach ludzie (mężczyźni i kobiety) mają bardzo słabe nerwy. Z kulturą też jest nasze społeczeństwo na bakier! Ten grzeczny i sympatyczny człowiek bardzo wszystkich przepraszał, a oni na niego krzyczeli! Nawet starsze osoby, które powinny dawać przykład młodzieży. To niedopuszczalne! Znalazło się jednak kilka par życzliwych rąk i wyniosło tego  miłego pana z tłumu gapiów. Nie widziałem wszystkiego dokładnie, bo poślizgnąłem się i wpadłem do rowu. W każdym razie ten pan szarpał się trochę podenerwowany, pewnie dlatego, że stracił z oczu swój samochód, więc ci nieliczni mili ludzie pomogli mu wspiąć się na jego własnym krawacie na gałąź, by mógł cokolwiek zobaczyć. W tym pośpiechu jednak nie zauważyli, że wygodniej byłoby temu panu wspinać się mając krawat zawiązany pod pachami, a nie zaciśnięty na szyi, przez co było mu trudno oddychać i musiał dłuższą chwilę odpoczywać, zanim wspiął się do końca. Ach...Co nagle, to po diable. Nie chciało mi się dłużej czekać, żeby zobaczyć co będzie później, więc poszedłem dalej. Żal było patrzeć na taką wspinaczkową amatorszczyznę. Przechodząc przez park, znalazłem na ławce gazetę. Przeglądając ją bez zbytniego zainteresowania, natknąłem się na wielce intrygujący tytuł: „Sprostowanie”. Tytuł ten sugerował, że wcześniej musiało nastąpić jakieś „skręcenie”. Z artykułu mówiącego o tym, że pan X nie jest jednak seryjnym mordercą i pani sędzinie jest bardzo przykro z powodu wydania wyroku, chociaż o jeden dzień za późno, nic jednak nie wynikało.

      Tak się nad tym problemem zamyśliłem, że nie zauważyłem kiedy opuściłem granice miasta. Do rzeczywistości przywróciło mnie czołowe zderzenie z zapachem informującym, że doszedłemdo wsi Chlewy. Po trwającej ułamki sekund dezorientacji pomyślałem, że właściwie nawet dobrze się stało. Skoro tu już jestem, odetchnę trochę świeżym powietrzem i odpocznę od zgiełku wielkiego miasta. Myśli moje zakłócało nieco wycie głodnej krowy, dochodzące z czegoś zbitego ze starych desek, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami.

      Postanowiłem pokręcić się trochę po okolicy i nawdychać świeżego powietrza na zapas. Świeże powietrze ma bardzo specyficzny zapach, jakże różny od codziennego, miejskiego smrodu. Masuje przy okazji wszystkie organy wewnętrzne człowieka. Wiem to, bo czułem jak żołądek wędruje mi do gardła i z powrotem. Dobrze, że się tu znalazłem. Tak więc bez namysłu ruszyłem, by podziwiać widoki i nawiązać bliższe stosunki z ludnością tubylczą. Trzeba będzie mocno wytężać wzrok, gdyż ludność tubylcza doskonale potrafi wtopić się w otoczenie, zarówno barwą, jak i zapachem. Chyba tylko dzięki tym zanikającym w normalnym świecie umiejętnościom, potrafili przetrwać do dnia dzisiejszego.

      Przechadzając się po wsi, zacząłem żałować, że nie zabrałem ze sobą deski, którą jak kładkę mógłbym wykorzystywać, aby przedostawać się przez różnego rodzaju mazidła. Chyba inni turyści myśleli podobnie, bo wszystkie okoliczne płoty były pozbawione desek. Będąc pod wpływem oglądanego niedawno programu „Ryzykanci”, postanowiłem nie bacząc na niebezpieczeństwo skręcenia karku, przedsięwziąć wyprawę, aby dostać się do najbliższych zabudowań.

      Używając węchu zamiast kompasu zlokalizowałem najbliższą zagrodę i przypomniawszy sobie całą wiedzę z zakresu akrobatyki sportowej- ruszyłem. Pomagając sobie rękoma przedarłem się przez gąszcz podstępnego tojadu, a następnie z narażeniem życia usiłowałem przeskoczyć kępę wysokich jak człowiek (mężczyzna lub kobieta) bardzo agresywnych pokrzyw. Zwracam uwagę na słowo „usiłowałem”... Niestety, jeden z pędów czterolistnej koniczyny skrycie oplątał moją stopę, więc walnąłem jak długi, cudem nie trafiając w błotopodobną kałużę. Twarde lądowanie pozwoliło mi przypadkiem znaleźć bitą, jak się okazało drogę.

      Był to ostatni moment, bo podnosząc się zobaczyłem krowę zaminowującą jedyny dukt prowadzący do wioski. Ominąwszy przeciwpiechotne miny i krowę, spoglądającą na mnie bykiem, pocwałowałem w kierunku stosu desek, który zauważyłem na horyzoncie. Stos desek okazał się tubylczym zabudowaniem. Całe szczęście, gdyż droga zamieniła się już w ocean brązowej cieczy i dalsza wędrówka stawała się niemożliwa. Postanowiłem poprosić o pomoc gospodarzy. Przeszedłszy pomiędzy dwoma kołkami, które jak nogi Kolosa Rodyjskiego, tkwiły w miejscu bramy, znalazłem się na podwórzu. Podwórze w niczym nie przypominało dworca kolejowego i sam nie wiem, dlaczego wcześniej myślałem, że jednak będzie. Było duże, kwadratowe, dookoła otoczone budowlami wskazującymi, że właściciel dokonał wszelkich starań, aby upodobnić swą zagrodę do średniowiecznego skansenu. Pracowity i mądry człowiek(mężczyzna chyba). Mniemam, że studiował architekturę, bo wiernie oddał klimat tamtych czasów. Okazuje się, że jak się chce to można. Na środku podwórza była wielka, błotnista kałuża, z której coś wystawało. Podszedłem, aby z bliska podpatrzeć tutejszą faunę, bo wyglądało to na bardzo rzadki okaz żmii kałużowej.  Gdy się nachyliłem, moją twarz zaatakowała chmara tłustych jak pączki much, chyba w celu powitania. Po krótkiej wymianie uprzejmości z muchami, zauważyłem, że żmija okazała się odciętym świńskim ogonem. Szkoda. No tak, nie można mieć wszystkiego od razu. Będąc niewątpliwie wzrokowcem, po przeciwnej stronie kałuży spostrzegłem kobyłę, która oddychała. Spoglądała przy tym głodnym wzrokiem gdzieś nade mną i coś przeżuwała. Podążając za wzrokiem kobyły, dostrzegłem człowieka (mężczyznę) siedzącego nad patio. Postanowiłem do niego zagadać, wnosząc, że jest to poszukiwany przeze mnie gospodarz.

 

Relacja człowieka siedzącego nad patio:

      („Jako dobry gospodarz, siedziałem sobie jak co dzień nad patio i tuczyłem wzrokiem moją kobyłę, kiedy zjawił się ten facet. Myślałem, że to halucynacja. Chciałem się podnieść, ale portki przylepiły mi się do dachu, który wysmołowałem ze trzy dni temu będzie. Przetarłem oczy. Przetarłem raz jeszcze, bo wcześniej trochę zatarłem i obraz mi się rozmazał. Pode mną, na dole stał obcy. Ostatni obcy widziany był u nas we wiosce ze cztery roki temu nazad. Wtedy, jak Staszkowi od starej Maciukowej rękę urżło w tartaku.

     - Czego?!- Przywitałem się grzecznie z przybyszem, jak polska tradycja nakazuje.

      Obcy drgnął. Potknął się i oparł w ostatniej chwili o chlewik, narażając delikatną, ażurową konstrukcję na zniszczenie. Serce podeszło mi do gardła.

      - Nie mamy kurzajek na sprzedaż!- Spróbowałem zbyć obcego.

      - Dzień dobry gospodarzu, jestem tu obcy- Odkrył Amerykę obcy.- Pochodzę z miasta- Dodał.

    Wiatr zagrał nieznaną mi melodię na żebrach kobyły. Kątem oka zauważyłem, że babcia Bronia wystawia w oknie święty obraz i zapala gromnicę.

      - Przepraszam- Zaczął swoje obcy.- Czy może mi pan powiedzieć, gdzie mógłbym wypożyczyć deskę?

      - Słucham?!- Spytałem, usiłując odkleić się od dachu.

      - Deskę... Zapomniałem wziąć z domu- Powtórzył nieznajomy.- Wyszedłem na spacer i tak się zamyśliłem, że dotarłem aż tutaj. Jak już tu jestem, postanowiłem skorzystać z okazji i pooddychać trochę świeżym powietrzem, ale nie zabrałem ze sobą deski. U pana w płocie żadnej nie widzę, ale może mi pan powie, gdzie mógłbym pożyczyć? Zwrócę nieuszkodzoną.

      - Ghhrr- Chrząknąłem, aby zyskać na czasie.

      - Chciałbym pokręcić się trochę po okolicy- Perorował- Ale bez deski, jako przenośnej kładki nie pokonam nawet kilku metrów. Te kałuże z dziwną mazią są dosłownie wszędzie. No, ale niewątpliwie stanowią atrakcję tutejszego krajobrazu.- Przymilał się, niepewnie przestępując z nogi na nogę. Dobrze, że to dopowiedział, bo już chciałem rzucić w niego gumiakiem. Paniczyk, psia juha.

      - Mógłbyś pan w tartaku spytać- postanowiłem zakończyć konwersację, bo zauważyłem, że od gromnicy zaraz zajmie się firanka.- Ale nie wiem, czy tam kto będzie, bo w remizie strażaki zabawę robią i chłopaki mogą być na degustacji.- Popisałem się wręcz salonowym obyciem.

      - To co robić? Żeby chociaż liny z drzew zwisały, byłoby łatwiej.- Rozmarzył się obcy.- Pomyśl pan coś gospodarzu, zapłacę.

      Kobyła pokonując swą wrodzoną nieśmiałość, zaczęła obwąchiwać obcego.

      - Wiesz pan co?- Olśniło mnie nagle.- Dam panu swoje gumiaki. Ja mam tu na górze jeszcze coś do załatwienia.- Smoła trzymała dobrze.- Pozwiedzaj se pan, a policzymy się jak pan będziesz wracał.

      - Dziękuję gospodarzu!- Ucieszył się obcy, jakby przynajmniej w toto-lotka wygrał.- Niech wam Bozia w dzieciach wynagrodzi!- Złapał obuwie i czym prędzej zaczął je zakładać.

      Bezwiednie, powoli wzrok mój powędrował w stronę domu. Sześć malutkich twarzyczek przyklejonych do szyby obserwowało nas z zaciekawieniem. Zadrżałem. Chciałem natychmiast cofnąć swoją decyzję, ale na dole nie było już nikogo. Otarłem dłonią spocone czoło, patrząc z nienawiścią na szybującego nieopodal bociana... Przez chwilę pomyślałem, że chyba się zdrzemnąłem, gdy wzrok mój padł na zwisające z dachu bose stopy...”)

 

      Otrzymawszy od dobrego gospodarza obuwie zastępcze, czym prędzej wyruszyłem w dalszą drogę. Gumowce były bardzo wygodne muszę przyznać, lecz ciut jakby za luźne. Pustostan pomiędzy końcami moich palców, a czubkami butów uzupełniłem więc miejscową roślinnością. Były to buty z najprzedniejszej gumy, nowego typu na pewno, bo posiadały nawet wkładki samoprzylepne. Wiem, bo stopa przykleiła mi się natychmiast po włożeniu. Mądry wynalazek. Musiały kosztować majątek. Bardzo dobry człowiek z tego gospodarza. Jak będę wracał, muszę jakoś mu się odwdzięczyć. Może niedowidzi chłopina, to będę mógł go wyleczyć. Ludzie niedowidzą przeważnie z powodu cieniutkiej błonki, którą mają na oczach, a o której nawet nie wiedzą. Dobrze, że mam ze sobą cyrkiel...

 

II

      Podobno byłem dzieckiem w czepku urodzonym. Fakt ten wywołał, jak wspominały kiedyś moje kochane ciotki (ludzie) niemałe zdziwienie na twarzy odbierającego poród lekarza oraz asystującej mu pielęgniarki. Wiadomość ta lotem błyskawicy obiegła nasze miasto, wzbudzając sensację na szczeblu lokalnym, a później nawet ogólnokrajowym, cokolwiek to znaczy. Moje zdjęcie ukazało się nawet na pierwszej stronie wielce poczytnego, miejscowego dziennika, tuż obok zdjęcia nowonarodzonej kozy z nogami. Ludzie (kobiety i mężczyźni) komentowali to wydarzenie burzliwie, uważając jednak zdjęcie za fotomontaż, gdyż nie jest możliwe, żeby ktoś urodził się z tak wielkimi stopami. Podejrzenia ich mogły wydawać się wielce prawdopodobne, ponieważ dziennik ten raz po raz częstował ich równie nieprawdopodobnymi historiami (koza z nogami). Niektórzy jednak uważali, że w mojej sytuacji, tak zręcznie wyposażonego do życia przez naturę, mógłbym zrobić w przyszłości karierę płetwonurka. Albo nie zrobić. Miesiąc później, gdy moja mama zorientowała się, że cała ta sensacyjna wrzawa dotyczy jej dziecka, sensacyjna wrzawa nagle ustała. Czepek po długim naślinianiu miejsca przyczepienia, dał się w końcu zdjąć i sytuacja wróciła do normy, ogólnie przyjętej przez społeczeństwo za normalną.

      Moje wczesne dzieciństwo było podobno usłane różami, co przeżywałem bardzo boleśnie, szczególnie leżąc w łóżeczku. Nie miałem rodzeństwa, więc uczucia całej rodziny były skierowane na mnie i róż tych mi nie żałowano. Praktycznie jedynym bezpiecznym miejscem była pierś mamy, gdzie zakotwiczyłem na następne siedemnaście lat. Co prawda później, gdy urosłem, było nieco kłopotów z utrzymaniem się przy niej, ale zawsze pod ręką znajdowała się jakaś ciotka, która podtrzymywała mnie za nogi, wystające ponad metr w prawo, albo w lewo patrząc z drugiej strony. Kiedy jednak w końcu mama zorientowała się w tej całej sytuacji, azyl skończył się bezpowrotnie. To nic jednak, bo wkrótce stopy stwardniały mi wystarczająco, aby czuć pewnie i bezboleśnie grunt pod nogami, a dłonie, aby czuć pewnie i bezboleśnie grunt pod dłońmi, gdybym się przewrócił. To samo dotyczyło też pleców. Plecy, to w ogóle inna para kaloszy, tylko do dziś nie wiem która. Już w wieku przedszkolnym przejawiałem żywe zainteresowanie nieżywymi zwierzątkami. Najpierw mniejszymi typu motyl, pająk, komar, czy mucha, później nieco większymi typu mysz, kot, pies, czy osioł. Z powodu bardzo rzadkiego występowania w przyrodzie nieżywych zwierzątek, w celu pogłębiania swoich zainteresowań pomagałem sobie kapciem, kamykiem lub cegłą.

      Dzieci z sąsiedztwa nazywały mnie Rosiczką, chyba z powodu moich długich rzęs. Kiedyś w przedszkolu zaciekawiłem się rzęsami jednej koleżanki, dzięki czemu spowodowałem jej późniejsze zainteresowanie alfabetem Breil’a. Nikt jednak mnie za to nie pochwalił, a wszystkie dzieci już zawsze podczas poobiedniego leżakowania, leżały zawsze z otwartymi oczyma, patrząc na mnie i obserwując nie wiedzieć czemu, czy jestem w odpowiedniej od nich odległości. Tak więc braku wdzięczności uczyłem się już od dziecka. W końcu po wielokrotnych protestach rodziców, spośród których moja mama protestowała najgłośniej, gdy zorientowała się, że chodzi o mnie, ewakuowała mnie z przedszkola i oddała pod opiekę ciotkom. Ciotki ze względu na swój starczy uwiąd i tak nie miały nic lepszego do roboty. Albo miały, ale, że były oddalone od realnego świata jak stąd do tamtąd, było im to i tak obojętne. Na pewno. Przeważnie spały w każdym miejscu i pozycji w jakiej dopadł je sen, albo plątały się bez sensu i skoordynowania. Czasem reagowały na światło, ciut częściej na cyrkiel, który przemyciłem z przedszkola i sporadycznie na dźwięk, co było główną przyczyną wyeliminowania na jakiś czas jednej ciotki, przez samochód na przejściu dla pieszych. Zapamiętałem wtedy, żeby unikać raz na zawsze przejść dla pieszych.

 

III

      Wracając do meritum potkłem się i ześlizgłem do rowu. Ominąwszy poucinane gęsie głowy, poruszając się tymże rowem, za wschodzącym półksiężycem dostrzegłem wbitą w ziemię, jak drut- maczetę. W takich maczetach to się muzułmanie modlą. Wiem to. Ciekawe, że tylu ich się tam zmieści w środku i że się nie pozarzynają wchodząc. Nie będę ich o to pytał, bo ci muzułmanie to podobno bardzo wybuchowi są. O, właśnie jeden zdetonował się przy rowerze sołtysa. Sołtysa krew zalała. Znowu będzie musiał centrować koła, a i rama była dopiero co, świeżo na plecach żony wyprostowana. Ci muzułmanie są naprawdę niepoważni.

      Tak sobie dywagując, kątem oka, w zapadającym zmierzchu, dostrzegłem sznur czarnych mrówek- cieni, wędrujących do czarnej kupy desek. Po baczniejszym przyjrzeniu się, mrówki- cienie okazały się miejscową ludnością tubylczą, a kupa desek- lokalnym kościołem.

      Zaintrygowany błyskami ukazującymi się poprzez nieszczelności w odeskowaniu kościoła, postanowiłem wtopić się w tubylczość i przeniknąć do świątyni. Wysilać się jakoś szczególnie nie musiałem, by się wtopić, bo wcześniej ześlizgłem się do rowu z błotem. Przypominam. Po przekroczeniu progu nagle oślepiła mnie wielka jasność. I oczywiście ogłuszył wielki huk. To proboszcz z ambony rzucał gromy z jasnego nieba na swoje wierne owieczki (mrówki- cienie).

      Grzmiał, że kościół się sam nie posprząta, a zupa mu się sama nie ugotuje. Samochód funkcji samoczyszczenia też nie posiada, nie jeździ także na wodę (dodatkowo proboszcz nie jest Jezusem i nie potrafi zamieniać wody w benzynę) więc co oni sobie myślą? Chyba nic nie myśleli, więc postawił diagnozę, że mają uszy zatkane na słowo boże. Tu przypomniało mi się, że mam cyrkiel… Czyżby los nieprzypadkowo splątał moje drogi z tym przypadkowym ludzkim siedliskiem? Czyżbym miał być ręką Pana, która odetka te prymitywne organizmy na głos dobiegający z powyżej kościoła, poprzez półprzewodnika w postaci widocznej z ambony połowy osoby sakralnej? Ludzka tubylczość powinna być mi wdzięczna jak nie wiem co. Albo wiem. Że się tu znalazłem. I teraz.

      Postanowiłem przejść od słów do czynów. Przejść od słów do czynów nie miałem daleko, bo najbliższy tubylec polegiwał na mnie półprzytomny już od dłuższego czasu. Z odświętnego gumiaka wystawała mu równie odświętna butelka taniego, ale dobrego jak na tę cenę wina owocopodobnego. Mocno upita, co świadczyło o wielkiej bogobojności osoby. Po udanym wykonaniu czynności przetyku oddaliłem się, aby obserwować przemianę z pewnej odległości.

      Przemiana następowała. Na pewno. Skruszony najpierw złapał się za głowę, po czym padł na kościelne marmury w konwulsjach, świadczących niechybnie o jego zatwardziałym zagrzeszeniu.

Przez usta zaczął opuszczać go Szatan (poznałem po głosie i słownictwie). Szatan zaczął napełniać święty przybytek w takim tempie, że omijając kilka omdlałych siwogłów, ubyłem z miejsca mojego ostatniego pobytu dosyć raźno. Ku zdumieniu stojącej nieopodal szkapy, przywiązanej do dyszla z kołami. Gumowce „dobrego gospodarza” były jak ferrari, aż miło było popatrzeć,  jak koń zbaraniał. Z hamowaniem było trochę gorzej, bo okoliczny teren był wybitnie anty antypoślizgowy, ale za to czołobitnie spotkałem się z ogrodzeniem miejscowego cmentarza.

      Nie ma tego, co by nie wyszło. Na pewno. Jako człowiek (mężczyzna) wiedziony i wielce luźny w kroku, swobodnie  przekroczyłem wyłupiastą oddzielinę mnie od cmentarza, który wołał mnie tym, że nie było go widać. Ani słychać. No, może trochę czuć. Leżący wokoło jak popadnie, na pewno nie czuli się z tym komfortowo. No, ale jak ktoś chce komfortowo, to muszą go spalić. W piecu, albo w piecyku. Bezapelacyjnie. Ale, a bo to wiadomo, czy spalą? Mogą nie spalić, albo tylko nadpalić, a wtedy nie masz nic do powiedzenia. Ci, czuć, nie mieli.

      Zrobiwszy naprędce filtr powietrza ze skarpety, postanowiłem posnuć się trochę wśród nieboszczyków, by poznać ich miejscową kulturę i sztukę.

      Snucie się jest dobre, albo nie. Nagle z poświaty wyłonił się pan z widłami i grzecznie poprosił, bym opuścił teren cmentarza, bo jest noc i mieszkańcy chcą spać, a złotych zębów i tak już nie znajdę, to niepotrzebnie bym się tylko łopatą namachał. Widły wyszczerzyły zęby w uśmiechu. To mnie ostatecznie przekonało i dałem drapaka. Darmo. A niech se ma na pamiątkę. Bardzo miły człowiek z narzędziem. Poczułem się dumny z uszczęśliwienia nieboraka. Aż łza zakręciła mi się w oku i wpadła do gumiaka. Ech… Odetchnąć pełną piersią to jest to. Nie wolno tylko zapomnieć, żeby ją zadetknąć później z powrotem. Z odetchniętą długo się nie pociągnie. Tak mówią. A jak jedni mówią to drudzy słyszą. No, bo po co ci pierwsi mieliby mówić? Żeby ci drudzy usłyszeli. Na pewno. Ja usłyszałem, bo nie mam uszu zarośniętych cienką błonką, uniemożliwiającą dotarcie przekazu audio do odbiornika, jak co niektórzy. Mam jednak cyrkiel, jakby niektórzy chcieli w końcu coś  usłyszeć. C.d.n.